Wydaje się, że w ostatnich dniach dosłownie na naszych oczach zakończyła się pewna epoka. Skończył się kapitalizm, jaki dotąd znaliśmy, i nie bardzo wiadomo, co będzie dalej. Światowy kryzys finansowy trwa już od roku, ale to, co wydarzyło się w ostatnich tygodniach, to prawdziwa apokalipsa, która zmiotła z powierzchni ziemi banki mające nawet kilkaset lat tradycji.

 

Można powiedzieć, że to wszystko dzieje się głównie za oceanem, a nasza chata stoi z kraja. Otóż już od dawna tam nie stoi, bo jesteśmy częścią systemu naczyń połączonych. Czy nam się to podoba, czy nie, „kiedy Ameryka kicha, świat dostaje kataru”. Nawet jeśli nie mamy akcji i oszczędności, to załamanie finansowe w USA może doprowadzić wszędzie do kłopotów gospodarczych, a te do wzrostu bezrobocia i innych przykrych zjawisk, które w większym lub mniejszym stopniu dotkną większość z nas.
 
Ale to nie potencjalna recesja, która przecież od czasu do czasu pojawia się wszędzie, jest powodem do mówienia o „końcu świata, jaki znamy”. Chodzi o coś znacznie poważniejszego. Otóż od końca komunizmu przekonywano nas, że państwo nie powinno się mieszać do gospodarki, że „niewidzialna ręka rynku” radzi sobie świetnie sama, że ów mityczny rynek sam się reguluje ku szczęściu wszystkich, a wielkim zyskom niektórych. I nagle na naszych oczach okazało się, że ów rynek walnął się swoją niewidzialną ręką prosto w łeb i stracił przytomność. Prywatne koncerny finansowe przybiegły do pogardzanych dotąd państw z płaczem o ratunek. A państwa z kieszeni podatników ładują w bankrutów miliardy dolarów, aby nie doprowadzić do kompletnego upadku gospodarki. Swoją drogą, co robiły te tysiące profesorów ekonomii, światowe sławy i wyrocznie finansjery, kiedy zbliżał się kryzys? Dlaczego nikt go nie przewidział? Za co biorą pensje idące w setki tysięcy doradcy ekonomiczni państw i rządów? A może ten kryzys właśnie oni sztucznie wywołali, żeby największe portfele tego świata mogły zrealizować większe zyski na giełdach?
 
Tak czy siak okazało się, że historyjki, którymi karmili nas Balcerowicze, Winieccy i sekcje gospodarcze największych polskich mediów, okazały się bajeczkami dla naiwnych dzieci. Ameryka stawiana ciągle za wzór kraju, w którym rząd nie wtrąca się do gospodarki, dzisiaj nacjonalizuje prywatne firmy, niczym, za przeproszeniem, pogardzana Wenezuela czy Rosja Putina. Rząd w parę dni kupił kilka banków i wziął pod opiekę największego ubezpieczyciela. Na ratowanie firm ma wydać niebotyczną kwotę 800 mld dolarów, a niektórzy twierdzą, że nawet 2 biliony! Amerykanie nie mają takich pieniędzy, więc muszą się jeszcze bardziej zadłużyć, aby przetrwać. Pieniądze pewnie dostaną od Chin, Japonii i UE, bo te rzeczywiste potęgi gospodarcze nie dopuszczą do upadku swego największego rynku zbytu. USA są potęgą, bo są... duże i produkują dużo broni. Ten kraj nawiedzonych bigotów – obiekt westchnień polskiej katoprawicy – nie jest w stanie samodzielnie egzystować. Czy ta akcja ratunkowa wystarczy i czy nie stanie się jeszcze coś gorszego? Bardzo możliwe, że się stanie.
 
Cokolwiek się jednak wydarzy, czy kryzys się zaostrzy, czy osłabnie, świat już nie będzie taki sam. Wolnorynkowa utopia, która rządziła planetą od 30 lat, oddała właśnie ostatnie tchnienie. Nie wiem, co zrobią teraz ci wszyscy, którzy tę utopię hołubili w mediach i w świecie polityki. Wypadałoby zapaść się pod ziemię ze wstydu, ale podejrzewam, że różni cwani panowie zmienią po prostu front, nie po raz pierwszy zresztą w życiu. Wszak Balcerowicz ma za sobą m.in. członkostwo w PZPR.
 
„Newsweek” w polskiej edycji ogłosił zresztą już na pierwszej stronie koniec liberalnej gospodarki. Skoro pisze tak gazeta związana z establishmentem, to wypada w to wierzyć. Coś się skończyło, ale nie wiemy jeszcze, jaki będzie nowy świat.
Chcę wierzyć, że jak po Wielkim Kryzysie z roku 1929 i II wojnie światowej będzie to świat bardziej sprawiedliwy i mądrzej rządzony. W końcu to wtedy USA i Europa Zachodnia przeżyły słynne „30 chwalebnych lat” rozwoju, prosperity i poszerzania swobód obywatelskich. Choć istnieje jeszcze inna możliwość. Korzystając z paniki i zamieszania, pojawi się agresywna polityczno-biznesowa „grupa trzymająca władzę”, która ograniczy w imię walki z kryzysem wolności obywatelskie i prawa socjalne. Po kapitalistycznej marnej demokracji może więc przyjść czas na otwartą kapitalistyczną dyktaturę w imię zachowania „ładu, porządku i dobrobytu”. Takie prawicowe dyktatury uwielbiają współpracować z kościołami w celu umacniania tzw. tradycyjnych wartości, czyli głównie obłudy i posłuszeństwa wobec władzy. O takiej ewentualności wolę nawet nie myśleć...




Źródło: "Fakty i Mity";