(Komentarz Demokratesa: neoliberalną ideologię ekonomiczno-polityczną, która prowadzi między innymi do trzecioświatyzacji Europy Środkowej, można uznać za ideologię par excellence racjonalną – skuteczne wspierająca najbogatsze podmioty gospodarcze globu)
Macie wrażenie, że żyjecie w kraju, który przypomina Amerykę Łacińską z jej gorszych czasów? Czujecie się z tym dziwnie? Macie rację!
Ci, którzy zdecydowali, jak będziemy żyć, garściami czerpali właśnie stamtąd wzory. A tam zanieśli je słynni „Chicago Boys”, którzy działali zupełnie jak katoliccy misjonarze. Przede wszystkim robili ludziom wodę z mózgu.
Macie wrażenie, że żyjecie w kraju, który przypomina Amerykę Łacińską z jej gorszych czasów? Czujecie się z tym dziwnie? Macie rację!
Ci, którzy zdecydowali, jak będziemy żyć, garściami czerpali właśnie stamtąd wzory. A tam zanieśli je słynni „Chicago Boys”, którzy działali zupełnie jak katoliccy misjonarze. Przede wszystkim robili ludziom wodę z mózgu.
Słynni „Chicago Boys” sami siebie uważali za naukowców, ekonomistów i technokratów. W rzeczywistości dużo bardziej przypominali religijną sektę, która ślepo wierzy i jest gotowa realizować swoje przekonania, nie bacząc na nic. O swojej teorii mówili, że jest „święta”. O obcowaniu z guru – Miltonem Friedmanem – że jest „magicznym przeżyciem”.
Podobnie jak religijni fanatycy nie liczyli się z kosztami realizacji swoich dogmatów. Nie dopuszczali także, że mogą być błędne. Podobieństw jest zresztą więcej. W Chile, które było ich głównym laboratorium, setki ludzi niezgadzających się z niesioną przez nich „ewangelią” znikały bez śladu. Całkiem tak samo, jak w czasach „świętej” Inkwizycji.
Szkoła misjonarzy
To zresztą nie może dziwić, kiedy weźmie się pod uwagę, że akurat w Chile dużą rolę w budowie wojskowego reżimu odegrała katolicka uczelnia, która od 1957 roku blisko współpracowała z Uniwersytetem Chicagowskim. Na tej, cieszącej się nie najlepszą sławą uczelni, dziekanem wydziału ekonomii był Arnold Harberger. Jak sam o sobie mówił: „głęboko zaangażowany misjonarz.”
I rzeczywiście celem współpracy Universidad Catolica de Chile i szkoły w Chicago było przede wszystkim przygotowanie bezkrytycznych wyznawców, którzy mogliby zanieść dogmaty do swojego kraju. Mówiąc najprościej: „misjonarzy” i „inkwizytorów”. Mieli oni – w razie potrzeby – tworzyć „klimat do zamachu stanu” i bez oporów sięgnąć po przemoc, kiedy ich idee były powszechnie odrzucane.
Oczywiście ani rząd, ani korporacje nie działały pro publico bono. W finansowaniu nauki i przygotowaniu tej ideologicznej krucjaty miały swój wymierny interes. Lata 50., 60. i początek 70. były na świecie okresem triumfów w ekonomii prospołecznego keynesizmu oraz jego wersji przykrojonej do potrzeb Trzeciego Świata, czyli ideologii rozwoju. Jednym z ośrodków tego ruchu było właśnie Chile, w którym po latach zaskakująco rozsądnych rządów chrześcijańskiej demokracji w 1970 roku rządy objął Front Jedności Ludowej, a prezydentem został Salvadore Allende.
Największe zagrożenie dla interesów amerykańskich stanowiły plany nacjonalizacji przemysłu, który był zdominowany przez kapitał amerykański. Szczególnie obawiano się nacjonalizacji bardzo dochodowego górnictwa miedzi. Nie mogło być inaczej, skoro amerykańskie firmy, które od wojny zainwestowały w nie 1 mld dolarów, wytransferowały z kraju ponad 7 mld zysku. Amerykanie bali się także tego, że śladem Chile pójdą kolejne kraje regionu. Nie mogli do tego dopuścić. Na miejscu mieli i ważne interesy, i chętnych do pomocy ideologów.
Wiara w służbie reżimu
Mimo że rząd Allende chciał wypłacić pełne odszkodowania za nacjonalizowaną własność, to już w 1971 roku rozpoczęto przygotowania do przewrotu. Jednocześnie USA zaczęły prowadzić politykę sabotażu wobec Chile, która miała wywołać trudności gospodarcze w tym kraju. Oczywiście „Chicago Boys” nie mogli przejść obojętnie obok takiej okazji. Nie mogli przekonać do swoich idei w warunkach demokracji. Postanowili wykorzystać szansę, którą miała stworzyć nadchodząca dyktatura.
Szybko zaczęli opracowywać „biblię” dla nadchodzących przemian gospodarczych. Oprócz planów mieli dostarczyć ideologię dla przeciwników prezydenta. „Przekonali generałów, że będą gotowi wesprzeć brutalność, do której posunie się wojsko, intelektualnym zapleczem” – opisywał ich rolę Orlando Lettelier, obszernie cytowany przez Naomi Klein w doskonałej „Doktrynie Szoku”.
Pierwotnie próbowano odsunąć Allende od władzy pokojowymi metodami. Jednak poparcie dla jego rządów było zbyt duże. Szybko przygotowano bardziej drastyczne rozwiązanie. Zamach stanu. Na jego czele stanęło wojsko kierowane przez Augusta Pinocheta. Bilans przewrotu jest powszechnie znany. Śmierć Allende. „Karawany śmierci”. Tysiące zabitych, dziesiątki tysięcy aresztowanych i zbiegłych z kraju.
Działający w imię „wolności” – „los Chicago Boys” nie mieli żadnych oporów przed współpracą i wspieraniem nowego, krwawego reżimu. Przemoc i dyktatura były wszak lepszym otoczeniem dla ich wiary niż demokracja. Nie pierwszy raz w historii ślepa wiara wygrała z przyzwoitością.
Znikająca klasa średnia
Tysiące zabitych miały zapewnić realizację dogmatów, w które święcie wierzyli ekonomiści z katolickiego Uniwersytetu w Santiago. Do dziś buduje się przekonanie o gospodarczych sukcesach junty Pinocheta. Rzeczywistość była jednak mniej różowa. W imię ślepej wiary odebrano Chilijczykom i wolność, i chleb.
Oczywiście przed zamachem Chile nie było rajem. Było jednak krajem, który miał niezwykle liczną klasę średnią i dosyć umiarkowane nierówności dochodowe jak na kraj Ameryki Łacińskiej. Siłę stanowiły także surowce, zwłaszcza ogromne złoża miedzi. Już wtedy, w latach 60., oferowano bezpłatną edukację oraz służbę zdrowia. W sektorze państwowym wytwarzano 39% PKB. Gospodarkę rozwijano przede wszystkim przez zastępowanie importu produkcją krajową. Wysokie cła obowiązywały na gotowe towary (głównie z USA). Środki produkcji były z nich zwolnione.
Największym problemem – poza amerykańskimi „sankcjami” – z którym musiał się mierzyć Allende, była ogromna inflacja. To przede wszystkim ją na cel wzięli „los Chicago Boys”. Przygotowana przez nich biblia zawierała proste (powielone przez plan Balcerowicza) recepty. Miano ograniczyć emisję pieniądza, rozregulować rynek, sprywatyzować co się da i znieść jakiekolwiek ograniczenia wobec zagranicznych firm. Wprowadzono tzw. „Prawo 600”, które zrównywało prawa kapitału obcego i krajowego.
Wierzono, że wobec zaprzestania ingerencji rządu „siły natury rynku” ustabilizują sytuację. Mylono się. Praktyka zaprzeczyła wierze. Mimo wsparcia USA dla gospodarki kierowanej przez huntę rok po zamachu inflacja osiągnęła rekordowy poziom. Bezrobocie rosło w niezwykle szybkim tempie, ponieważ lokalni producenci nie byli w stanie konkurować z tanim, bezcłowym importem. Oczywiście ekonomiczni „misjonarze” nie dopuszczali do siebie, że powodem są oni sami. Za problemami rzekomo stało niewystarczająco radykalne wprowadzanie w życie pomysłów. Jakże często słyszeliśmy to nad Wisłą...
Kiedy pojawiło się ryzyko, że mający dość chaosu Chilijczycy przerwą eksperyment, na pomoc wezwano guru – samego Miltona Friedmana. Ten przekonał Pinocheta do przeprowadzenia „terapii szokowej”. Chciał, by przeprowadzono drastyczne cięcia budżetowe. W ten sposób miało dojść do „cudu gospodarczego”. Dyktator posłuchał. Między innymi sprywatyzowano szkolnictwo i służbę zdrowia. Wycofywano się także z reformy rolnej przeprowadzonej przez Allende. Jednak żadnego „cudu” nie było.
PKB szybko spadało. Bezrobocie z 3 proc. skoczyło do ponad 20 proc.. Chleb stał się głównym wydatkiem w budżetach gospodarstw domowych. Prawie połowa społeczeństwa znalazła się poniżej granicy ubóstwa. Jednocześnie szybko rosły majątki najbogatszych. Naomi Klein opisuje, jak wyglądało Chile niecałe 10 lat po zamachu: „Zadłużenie osiągnęło kolosalne rozmiary, w kraju ponownie pojawiła się hiperinflacja, a bezrobocie wynosiło 30 proc. i było dziesięciokrotnie wyższe niż za rządów prezydenta Allende”.
W pewnym momencie 40 proc. mieszkańców stolicy pozostawało bez pracy. Niektórzy wskazują, że byłoby ich znacznie więcej, gdyby nie przymusowe wysiedlenia biedoty z miasta.
Po 10 latach sam Pinochet wycofał się z prowadzonej polityki. Wyrzucił większość „los Chicago Boys” z rządu. Znacjonalizował część przedsiębiorstw. Ratował się dochodami z miedzi. Dzięki temu ustabilizowano sytuację i kraj zaczął się rozwijać. Mimo to obecnie nierówności dochodowe w Chile należą do najwyższych na świecie. W pewnym momencie współczynnik Giniego (miara nierówności, w której im wyższy wynik, tym są one większe) osiągnął poziom 0,57. Dla porównania obecnie w Polsce – jednym z najbardziej nierównych krajów Europy – wynosi 0,37, a np. w Czechach 0,27.
To był „cud”?
Mimo oczywistej porażki, okupionej do tego tysiącami ofiar, zwolennicy radykalnych dogmatów w ekonomii uznali reformy w Chile za sukces. Postanowili także dalej nieść swoją „ewangelię”. Jednym z krajów, w którym ich przekonania padły na szczególnie podatny grunt, była Polska. Zapewne powodem było m.in. zamiłowanie naszych „elit” do parareligijnej retoryki, którą się posługiwano. „Misjonarze”, „prawa natury”, „cuda”, „prawda objawiona” – to wszystko znajdowało się w katalogu szkoły chicagowskiej. Do tego oferowała ona niezwykle proste odpowiedzi na każde pytanie. Odpowiedzi nieprawdziwe, ale proste. Łatwe do wykorzystania w debacie i wymagające bezkrytycznej wiary, czyli wszystkiego tego, co polscy politycy potrzebowali i co potrafili. Nawet polska niewydarzona reforma emerytalna jest kopią chilijskich, skrajnie niekorzystnych dla emerytów, rozwiązań.
Podobieństwo recept zastosowanych w Ameryce Łacińskiej i naszej terapii szokowej widać już na pierwszy rzut oka. Widać również niezwykle podobne efekty. W Polsce były one mniej dotkliwe, ponieważ drastyczny program realizowano przez trzy, a nie 10 lat. Przed powszechną biedą uratowała nas zmiana rządu w 1993 roku i odejście Grzegorza Kołodki od neoliberalnych dogmatów.
Mimo to do dziś można usłyszeć, że powodem wszystkich naszych problemów jest niewystarczająca realizacja „chicagowskich” recept. Jest tak pomimo dwóch okresów (1989–1993 i 1997–2001), w których były one realizowane z wyjątkowo katastrofalnymi efektami. I mimo że łatwo sprawdzić, jak wyglądałaby Polska, gdyby zrealizowano je do końca. Wystarczy spojrzeć na Chile z początku lat 80.
Karol Brzostowski
Podobnie jak religijni fanatycy nie liczyli się z kosztami realizacji swoich dogmatów. Nie dopuszczali także, że mogą być błędne. Podobieństw jest zresztą więcej. W Chile, które było ich głównym laboratorium, setki ludzi niezgadzających się z niesioną przez nich „ewangelią” znikały bez śladu. Całkiem tak samo, jak w czasach „świętej” Inkwizycji.
Szkoła misjonarzy
To zresztą nie może dziwić, kiedy weźmie się pod uwagę, że akurat w Chile dużą rolę w budowie wojskowego reżimu odegrała katolicka uczelnia, która od 1957 roku blisko współpracowała z Uniwersytetem Chicagowskim. Na tej, cieszącej się nie najlepszą sławą uczelni, dziekanem wydziału ekonomii był Arnold Harberger. Jak sam o sobie mówił: „głęboko zaangażowany misjonarz.”
I rzeczywiście celem współpracy Universidad Catolica de Chile i szkoły w Chicago było przede wszystkim przygotowanie bezkrytycznych wyznawców, którzy mogliby zanieść dogmaty do swojego kraju. Mówiąc najprościej: „misjonarzy” i „inkwizytorów”. Mieli oni – w razie potrzeby – tworzyć „klimat do zamachu stanu” i bez oporów sięgnąć po przemoc, kiedy ich idee były powszechnie odrzucane.
Oczywiście ani rząd, ani korporacje nie działały pro publico bono. W finansowaniu nauki i przygotowaniu tej ideologicznej krucjaty miały swój wymierny interes. Lata 50., 60. i początek 70. były na świecie okresem triumfów w ekonomii prospołecznego keynesizmu oraz jego wersji przykrojonej do potrzeb Trzeciego Świata, czyli ideologii rozwoju. Jednym z ośrodków tego ruchu było właśnie Chile, w którym po latach zaskakująco rozsądnych rządów chrześcijańskiej demokracji w 1970 roku rządy objął Front Jedności Ludowej, a prezydentem został Salvadore Allende.
Największe zagrożenie dla interesów amerykańskich stanowiły plany nacjonalizacji przemysłu, który był zdominowany przez kapitał amerykański. Szczególnie obawiano się nacjonalizacji bardzo dochodowego górnictwa miedzi. Nie mogło być inaczej, skoro amerykańskie firmy, które od wojny zainwestowały w nie 1 mld dolarów, wytransferowały z kraju ponad 7 mld zysku. Amerykanie bali się także tego, że śladem Chile pójdą kolejne kraje regionu. Nie mogli do tego dopuścić. Na miejscu mieli i ważne interesy, i chętnych do pomocy ideologów.
Wiara w służbie reżimu
Mimo że rząd Allende chciał wypłacić pełne odszkodowania za nacjonalizowaną własność, to już w 1971 roku rozpoczęto przygotowania do przewrotu. Jednocześnie USA zaczęły prowadzić politykę sabotażu wobec Chile, która miała wywołać trudności gospodarcze w tym kraju. Oczywiście „Chicago Boys” nie mogli przejść obojętnie obok takiej okazji. Nie mogli przekonać do swoich idei w warunkach demokracji. Postanowili wykorzystać szansę, którą miała stworzyć nadchodząca dyktatura.
Szybko zaczęli opracowywać „biblię” dla nadchodzących przemian gospodarczych. Oprócz planów mieli dostarczyć ideologię dla przeciwników prezydenta. „Przekonali generałów, że będą gotowi wesprzeć brutalność, do której posunie się wojsko, intelektualnym zapleczem” – opisywał ich rolę Orlando Lettelier, obszernie cytowany przez Naomi Klein w doskonałej „Doktrynie Szoku”.
Pierwotnie próbowano odsunąć Allende od władzy pokojowymi metodami. Jednak poparcie dla jego rządów było zbyt duże. Szybko przygotowano bardziej drastyczne rozwiązanie. Zamach stanu. Na jego czele stanęło wojsko kierowane przez Augusta Pinocheta. Bilans przewrotu jest powszechnie znany. Śmierć Allende. „Karawany śmierci”. Tysiące zabitych, dziesiątki tysięcy aresztowanych i zbiegłych z kraju.
Działający w imię „wolności” – „los Chicago Boys” nie mieli żadnych oporów przed współpracą i wspieraniem nowego, krwawego reżimu. Przemoc i dyktatura były wszak lepszym otoczeniem dla ich wiary niż demokracja. Nie pierwszy raz w historii ślepa wiara wygrała z przyzwoitością.
Znikająca klasa średnia
Tysiące zabitych miały zapewnić realizację dogmatów, w które święcie wierzyli ekonomiści z katolickiego Uniwersytetu w Santiago. Do dziś buduje się przekonanie o gospodarczych sukcesach junty Pinocheta. Rzeczywistość była jednak mniej różowa. W imię ślepej wiary odebrano Chilijczykom i wolność, i chleb.
Oczywiście przed zamachem Chile nie było rajem. Było jednak krajem, który miał niezwykle liczną klasę średnią i dosyć umiarkowane nierówności dochodowe jak na kraj Ameryki Łacińskiej. Siłę stanowiły także surowce, zwłaszcza ogromne złoża miedzi. Już wtedy, w latach 60., oferowano bezpłatną edukację oraz służbę zdrowia. W sektorze państwowym wytwarzano 39% PKB. Gospodarkę rozwijano przede wszystkim przez zastępowanie importu produkcją krajową. Wysokie cła obowiązywały na gotowe towary (głównie z USA). Środki produkcji były z nich zwolnione.
Największym problemem – poza amerykańskimi „sankcjami” – z którym musiał się mierzyć Allende, była ogromna inflacja. To przede wszystkim ją na cel wzięli „los Chicago Boys”. Przygotowana przez nich biblia zawierała proste (powielone przez plan Balcerowicza) recepty. Miano ograniczyć emisję pieniądza, rozregulować rynek, sprywatyzować co się da i znieść jakiekolwiek ograniczenia wobec zagranicznych firm. Wprowadzono tzw. „Prawo 600”, które zrównywało prawa kapitału obcego i krajowego.
Wierzono, że wobec zaprzestania ingerencji rządu „siły natury rynku” ustabilizują sytuację. Mylono się. Praktyka zaprzeczyła wierze. Mimo wsparcia USA dla gospodarki kierowanej przez huntę rok po zamachu inflacja osiągnęła rekordowy poziom. Bezrobocie rosło w niezwykle szybkim tempie, ponieważ lokalni producenci nie byli w stanie konkurować z tanim, bezcłowym importem. Oczywiście ekonomiczni „misjonarze” nie dopuszczali do siebie, że powodem są oni sami. Za problemami rzekomo stało niewystarczająco radykalne wprowadzanie w życie pomysłów. Jakże często słyszeliśmy to nad Wisłą...
Kiedy pojawiło się ryzyko, że mający dość chaosu Chilijczycy przerwą eksperyment, na pomoc wezwano guru – samego Miltona Friedmana. Ten przekonał Pinocheta do przeprowadzenia „terapii szokowej”. Chciał, by przeprowadzono drastyczne cięcia budżetowe. W ten sposób miało dojść do „cudu gospodarczego”. Dyktator posłuchał. Między innymi sprywatyzowano szkolnictwo i służbę zdrowia. Wycofywano się także z reformy rolnej przeprowadzonej przez Allende. Jednak żadnego „cudu” nie było.
PKB szybko spadało. Bezrobocie z 3 proc. skoczyło do ponad 20 proc.. Chleb stał się głównym wydatkiem w budżetach gospodarstw domowych. Prawie połowa społeczeństwa znalazła się poniżej granicy ubóstwa. Jednocześnie szybko rosły majątki najbogatszych. Naomi Klein opisuje, jak wyglądało Chile niecałe 10 lat po zamachu: „Zadłużenie osiągnęło kolosalne rozmiary, w kraju ponownie pojawiła się hiperinflacja, a bezrobocie wynosiło 30 proc. i było dziesięciokrotnie wyższe niż za rządów prezydenta Allende”.
W pewnym momencie 40 proc. mieszkańców stolicy pozostawało bez pracy. Niektórzy wskazują, że byłoby ich znacznie więcej, gdyby nie przymusowe wysiedlenia biedoty z miasta.
Po 10 latach sam Pinochet wycofał się z prowadzonej polityki. Wyrzucił większość „los Chicago Boys” z rządu. Znacjonalizował część przedsiębiorstw. Ratował się dochodami z miedzi. Dzięki temu ustabilizowano sytuację i kraj zaczął się rozwijać. Mimo to obecnie nierówności dochodowe w Chile należą do najwyższych na świecie. W pewnym momencie współczynnik Giniego (miara nierówności, w której im wyższy wynik, tym są one większe) osiągnął poziom 0,57. Dla porównania obecnie w Polsce – jednym z najbardziej nierównych krajów Europy – wynosi 0,37, a np. w Czechach 0,27.
To był „cud”?
Mimo oczywistej porażki, okupionej do tego tysiącami ofiar, zwolennicy radykalnych dogmatów w ekonomii uznali reformy w Chile za sukces. Postanowili także dalej nieść swoją „ewangelię”. Jednym z krajów, w którym ich przekonania padły na szczególnie podatny grunt, była Polska. Zapewne powodem było m.in. zamiłowanie naszych „elit” do parareligijnej retoryki, którą się posługiwano. „Misjonarze”, „prawa natury”, „cuda”, „prawda objawiona” – to wszystko znajdowało się w katalogu szkoły chicagowskiej. Do tego oferowała ona niezwykle proste odpowiedzi na każde pytanie. Odpowiedzi nieprawdziwe, ale proste. Łatwe do wykorzystania w debacie i wymagające bezkrytycznej wiary, czyli wszystkiego tego, co polscy politycy potrzebowali i co potrafili. Nawet polska niewydarzona reforma emerytalna jest kopią chilijskich, skrajnie niekorzystnych dla emerytów, rozwiązań.
Podobieństwo recept zastosowanych w Ameryce Łacińskiej i naszej terapii szokowej widać już na pierwszy rzut oka. Widać również niezwykle podobne efekty. W Polsce były one mniej dotkliwe, ponieważ drastyczny program realizowano przez trzy, a nie 10 lat. Przed powszechną biedą uratowała nas zmiana rządu w 1993 roku i odejście Grzegorza Kołodki od neoliberalnych dogmatów.
Mimo to do dziś można usłyszeć, że powodem wszystkich naszych problemów jest niewystarczająca realizacja „chicagowskich” recept. Jest tak pomimo dwóch okresów (1989–1993 i 1997–2001), w których były one realizowane z wyjątkowo katastrofalnymi efektami. I mimo że łatwo sprawdzić, jak wyglądałaby Polska, gdyby zrealizowano je do końca. Wystarczy spojrzeć na Chile z początku lat 80.
Karol Brzostowski
Źródło: Fakty i Mity