Oczywiście, że są ludźmi. A kim mogliby być? Zjadaczami chleba na aniołów przerobionym? Jakąś rasą ponadludzką, do rodzenia słowiańskich papieży, jeśli nie światowych mistrzów piłki nożnej?
Rzecz oczywista, że są ludźmi, i tylko ludźmi jak wszyscy inni mieszkańcy globu, ani od nich lepsi, ani gorsi! Ale czy jest tak na pewno, zapytał ktoś nieufny niedawno w Internecie. I swoje wątpliwości poparł autorytetem samego Arystotelesa, księcia filozofów. Nie dlatego, iżby Arystoteles miał coś do powiedzenia o Polakach, lecz z powodów, jak zaznaczył, czysto filozoficznych. Z tego po prostu powodu, że dla tego filozofa człowiek - to istota społeczna, a wielu późniejszych myślicieli podzielało tę opinię. Tymczasem Polak, jak wiadomo, nie jest istotą społeczną w najmniejszym stopniu. Nie jest więc człowiekiem, a przynajmniej nie jest człowiekiem wedle tej definicji człowieczeństwa.
Sprawa jest poważna. Bo cóż można by zarzucić temu rozumowaniu? Chyba nie pomyłkę w kwestii polskiej aspołeczności? Że niby nie istnieje coś takiego jak polski obyczaj wywożenia śmieci do lasów, jezior i strumieni? Albo że weekendowe przestawianie i rozwalanie znaków drogowych dla czystego szpasu i radości życia nie jest polską specjalnością? Że nie jest tą specjalnością wzajemne sobie szkodzenie w kraju i za granicą? Że kraj nad Wisłą nie zadziwia cudzoziemców najwyższymi i najbardziej strojnym w świecie płotami, oddzielającymi ich właścicieli od sfery publicznej i od siebie na wzajem? Że nie jest prawdą, iż wszystko, co wykracza poza własne rodzinne podwórko, nie ma dla większości Polaków najmniejszego znaczenia? Że ich znakomita większość, w tym także naukowców-humanistów, nie ma pojęcia o alterglobaliźmie? Że nie tworzą się w Polsce niemal wcale inicjatywy obywatelskie, nawet dla obrony własnych, miejskich lub osiedlowych interesów? Że niszczenie tajgi jest Polakom tak samo obojętne jak wycinanie lasów nad Amazonką przez wielkie koncerny? Że wszystko to jest nieprawdą?
A jeśli jest prawdą? Jeśli jest prawdą, to nie pozostaje nic innego, jak przytrzeć uszu Arystotelesowi. Bo powiedzmy sobie szczerze: jego teorie rozwoju są w sposób nierealistyczny optymistyczne, a jego obraz człowieka - dość jednostronny. Scharakteryzował w swej definicji nie ludzi w ogóle, lecz głównie i przede wszystkim współczesnych sobie Greków. Jednostki w znacznym stopniu uspołecznione, zracjonalizowane, skłonne utożsamiać zamknięcie się w prywatnym kręgu rodzinnym z umysłową niesprawnością. Nie pomyślał Arystoteles, a może i nie chciał myśleć, o zupełnie innych odmianach człowieka i ich pochodzeniu. Zapomniał o tej zawsze istniejącej odmianie homo sapiens, która wartości rodzinne ceni sobie najwyżej, resztę zostawiając cudzoziemcom. A przecież docierały już za jego czasów do Aten wiadomości o kulturach plemiennych, choćby afrykańskich. O plemionach wiecznie skłóconych z sąsiadami, za to szanujących rodziców i teściów, jak długo są sprawni i groźni, a także szwagrów, wujów i ciotki, jak długo dysponują majątkiem.
Nie dostrzegając zjawisk inwolucji, czyli rozwoju wstecznego ku formom podstawowym, nie mógł Arystoteles nawet śnić o takich przyszłych procesach, jak powstanie kultury mafijnej na terenie Wielkiej Grecji: choć był tak dobrym obserwatorem, nie zauważał niemal wcale, że uspołecznienie człowieka i demokracja, nie dadzą się pogodzić z rodzinnym typem kultury. Gdyby znał Polskę lub współczesne Włochy, zrozumiałby lepiej, na czym sprawa polega i jak z prospołecznych antycznych Rzymian mogła na Półwyspie Apenińskim powstać obecna wspólnota zniewolona przez struktury mafijne w tak wielkiej mierze. Nie wiedząc tego, obstawałby zapewne przy tym, że pełne człowieczeństwo osiągnęli Grecy, podczas gdy późniejsi „barbarzyńcy” , tacy jak Polacy, Włosi i sporo innych katolickich nacji, nie mogą stanowić podstawy do definiowania istoty ludzkiej. Lecz wiadomo z jego własnych wypowiedzi, że - niezależnie od swej intelektualnej wielkości - był zwykłym greckim rasistą.
Kto rasistą nie jest, ma do wyboru dwie drogi myślowe. Może powiedzieć, że wszystko jest kwestią czasu i odpowiednich warunków rozwojowych; jeśli przez dłuższy czas układ sił społecznych i ekonomicznych będzie temu sprzyjał, to przy odpowiednio intensywnej edukacji także takie familijne wspólnoty jak w Polce lub we Włoszech mogą się stać, ponownie albo po raz pierwszy, społeczeństwami. Można też, i to jest ta druga droga, podejść do sprawy zupełnie inaczej - w duchu tolerancji, że inny nie znaczy gorszy. Że mianowicie ten etap rozwojowy, niezależnie od tego, czy go nazwiemy polskością, włoskością, czy też katolickością lub amerykańskim partykularyzmem, zasługuje na szacunek jako realnie istniejąca forma człowieczeństwa. Można, wreszcie, gdy ktoś lubi przejmujące dreszczem proroctwa, uczynić następny krok i twierdzić, że ludzkość pójdzie nie inną, lecz tą właśnie drogą. I to wcale nie wskutek ewangelizacji Europy przez polskich duchownych i polityków, lecz po prostu dlatego, że to, co kojarzymy z polskością, jest w skali globalnej najbardziej rynkowe. Ksenofobia, awersja do solidarności i samoobrony, obojętność na stan ekosfery, brak zainteresowania czymkolwiek poza własnymi dochodami, własną rodziną i własnym podwórkiem.
A zatem twierdzenie, że także Polacy są ludźmi, należałoby uznać za udowodnione albo za prawie udowodnione. Co zaś do Arystotelesa, najlepiej go całkowicie pominąć - od dawna nie żyje.
A jeśli jest prawdą? Jeśli jest prawdą, to nie pozostaje nic innego, jak przytrzeć uszu Arystotelesowi. Bo powiedzmy sobie szczerze: jego teorie rozwoju są w sposób nierealistyczny optymistyczne, a jego obraz człowieka - dość jednostronny. Scharakteryzował w swej definicji nie ludzi w ogóle, lecz głównie i przede wszystkim współczesnych sobie Greków. Jednostki w znacznym stopniu uspołecznione, zracjonalizowane, skłonne utożsamiać zamknięcie się w prywatnym kręgu rodzinnym z umysłową niesprawnością. Nie pomyślał Arystoteles, a może i nie chciał myśleć, o zupełnie innych odmianach człowieka i ich pochodzeniu. Zapomniał o tej zawsze istniejącej odmianie homo sapiens, która wartości rodzinne ceni sobie najwyżej, resztę zostawiając cudzoziemcom. A przecież docierały już za jego czasów do Aten wiadomości o kulturach plemiennych, choćby afrykańskich. O plemionach wiecznie skłóconych z sąsiadami, za to szanujących rodziców i teściów, jak długo są sprawni i groźni, a także szwagrów, wujów i ciotki, jak długo dysponują majątkiem.
Nie dostrzegając zjawisk inwolucji, czyli rozwoju wstecznego ku formom podstawowym, nie mógł Arystoteles nawet śnić o takich przyszłych procesach, jak powstanie kultury mafijnej na terenie Wielkiej Grecji: choć był tak dobrym obserwatorem, nie zauważał niemal wcale, że uspołecznienie człowieka i demokracja, nie dadzą się pogodzić z rodzinnym typem kultury. Gdyby znał Polskę lub współczesne Włochy, zrozumiałby lepiej, na czym sprawa polega i jak z prospołecznych antycznych Rzymian mogła na Półwyspie Apenińskim powstać obecna wspólnota zniewolona przez struktury mafijne w tak wielkiej mierze. Nie wiedząc tego, obstawałby zapewne przy tym, że pełne człowieczeństwo osiągnęli Grecy, podczas gdy późniejsi „barbarzyńcy” , tacy jak Polacy, Włosi i sporo innych katolickich nacji, nie mogą stanowić podstawy do definiowania istoty ludzkiej. Lecz wiadomo z jego własnych wypowiedzi, że - niezależnie od swej intelektualnej wielkości - był zwykłym greckim rasistą.
Kto rasistą nie jest, ma do wyboru dwie drogi myślowe. Może powiedzieć, że wszystko jest kwestią czasu i odpowiednich warunków rozwojowych; jeśli przez dłuższy czas układ sił społecznych i ekonomicznych będzie temu sprzyjał, to przy odpowiednio intensywnej edukacji także takie familijne wspólnoty jak w Polce lub we Włoszech mogą się stać, ponownie albo po raz pierwszy, społeczeństwami. Można też, i to jest ta druga droga, podejść do sprawy zupełnie inaczej - w duchu tolerancji, że inny nie znaczy gorszy. Że mianowicie ten etap rozwojowy, niezależnie od tego, czy go nazwiemy polskością, włoskością, czy też katolickością lub amerykańskim partykularyzmem, zasługuje na szacunek jako realnie istniejąca forma człowieczeństwa. Można, wreszcie, gdy ktoś lubi przejmujące dreszczem proroctwa, uczynić następny krok i twierdzić, że ludzkość pójdzie nie inną, lecz tą właśnie drogą. I to wcale nie wskutek ewangelizacji Europy przez polskich duchownych i polityków, lecz po prostu dlatego, że to, co kojarzymy z polskością, jest w skali globalnej najbardziej rynkowe. Ksenofobia, awersja do solidarności i samoobrony, obojętność na stan ekosfery, brak zainteresowania czymkolwiek poza własnymi dochodami, własną rodziną i własnym podwórkiem.
A zatem twierdzenie, że także Polacy są ludźmi, należałoby uznać za udowodnione albo za prawie udowodnione. Co zaś do Arystotelesa, najlepiej go całkowicie pominąć - od dawna nie żyje.