Jak wiele innych społeczeństw o niedostatecznym poczuciu własnej wartości mamy tendencję do popadania w skrajności. Albo kogoś lub coś wynosimy nad niebiosa, albo totalnie potępiamy. Wciąż cierpimy na głęboki deficyt trzeźwej refleksji. W ostatnich dwóch tygodniach przeżywaliśmy kolejną narodową kanonizację. Tym razem w roli „santo subito” wystąpił zmarły właśnie Leszek Kołakowski. Tak to już nad Wisłą jest, że trzeba na okrągło szlifować diamenty „moralnych autorytetów”, należy wyszukiwać kolejnych „santo” i wynosić na ołtarze „subito”. Osoby uznane za „autorytety” nie mogą nad Wisłą być po prostu interesującymi ludźmi ze swoimi wadami i zaletami. Muszą zaraz po zgonie zostać wyniesieni na narodowe ołtarze, okadzeni pochwalnymi hymnami w stu obłudnych i nudnych wydaniach. Żadnej spokojnej analizy, żadnego trzeźwego namysłu, nic, tylko czołobitne hołdy. Pośpiech i pewna nerwowość tych kanonizacji zdradzają jednak czającą się za oparami kadzideł hipokryzję sztuczność i hipokryzję.
 
Leszek Kołakowski jest na pewno postacią ciekawą i godną uwagi, nawet ze względu na swoją niejednoznaczność. Dla mnie jest zresztą postacią raczej smutną i do pewnego stopnia tragiczną, ale o tym niżej.

W czasie wojny jako nastolatek został sierotą, potem zapalił się do marksizmu-leninizmu w jego wyjątkowo paskudnym, bo stalinowskim wydaniu. Wziął nawet udział w nagonce na profesora Tatarkiewicza, który m.in. w jej efekcie stracił pracę. Jednak od połowy lat 50. Kołakowski przeżył przemianę, która uczyniła z niego marksistę krytycznego wobec partyjnej ortodoksji. W końcu pomagał osobom szykanowanym w czasach Gomułki, aż sam stracił posadę i emigrował. Zamieszkał w Anglii, gdzie rozstał się ostatecznie z lewicowością i został… Kim? Humanistą? Racjonalistą? No właśnie, tego dokładnie nie wiadomo.

Jestem ostatnią osobą, która byłaby skora do krytykowania kogoś za zmianę światopoglądu. Nie tylko dlatego, że sam przeżyłem wielką życiową przemianę i teraz wstydzę się wielu rzeczy, które robiłem i mówiłem wcześniej. Uważam, że każdy człowiek myślący ewoluuje, choć nie zawsze te zmiany są takie dramatyczne jak np. u Kołakowskiego. Powiem więcej, uważam ludzi, którzy twierdzą, że nigdy nie zmienili swoich poglądów w jakiejkolwiek kwestii, za bardzo podejrzanych, i sądzę, że albo kłamią, pozując na przenikliwych geniuszy, albo zwyczajnie nie mają żadnych poglądów. Błądzenie jest przecież nieodmienną częścią myślenia i poszukiwania. Tylko bezmyślni nie popełniają pomyłek. Oczywiście, nie jest bez znaczenia, w jaką stronę i dlaczego ewoluujemy. I czy nasze nowe poglądy są wyrazem poszukiwania prawdy o sobie i życiu, czy może tylko kolejną pozą, która ma pomóc nam się wygodnie urządzić.

W ostatnich dniach nazwano Kołakowskiego „jednym z najmądrzejszych ludzi”, „wielkim autorytetem moralnym”, a także „demaskatorem totalitaryzmów”. Jednak wiele wypowiedzi profesora z ostatnich dziesięcioleci budzi moje zdziwienie, a nawet zażenowanie. Jak na rzekomego pogromcę totalitaryzmów dziwnie oszczędzał rzymskie chrześcijaństwo, które trzymało przecież Europę w żelaznym uścisku przez półtora tysiąca lat. Kilka dekad marksizmu-leninizmu u władzy to pestka w porównaniu ze stuleciami religijnej dyktatury. Jako niby agnostyk bardzo przysłużył się też Kościołowi pochlebnymi wypowiedziami. Za to jego głos jako domniemanego humanisty nie był jakoś w Polsce słyszalny –ani w sprawach społecznych, ani politycznych, ani światopoglądowych. Jakoś nie uwierały go barbarzyństwa fundamentalizmu rynkowego ani klerykalizacja. Wziął za to udział w haniebnej akcji zorganizowanej przez „Gazetę Wyborczą” na rzecz udziału Polski w wojnie w Iraku. W ostatnich latach bardzo trafnie krytykowała Kołakowskiego profesor Barbara Stanosz, wytykając mu niekonsekwencję i oddawanie zawstydzających, jak na człowieka kierującego się ponoć racjonalnym myśleniem, usług Kościołowi.

Patrząc na nowego polskiego „świętego” z tej perspektywy, widzę go jako postać przygnębiającą. Rozpoczął swoje życie jako wierny sługa stalinowskiej dyktatury. Ostatnią książkę wydał natomiast w katolickim wydawnictwie, jego pogrzeb poprzedziła msza, a trumna spoczęła pod krzyżem, znakiem, pod którym prześladowano setki milionów ludzi. Rozumiem, że można sympatyzować z chrześcijaństwem, ale żeby uciekając od totalitaryzmów, wpaść pod skrzydła najbardziej autorytarnej i obłudnej jego odmiany – to doprawdy rozczarowujące.

 


Źródło: Fakty i Mity