
W latach 1972-1999 przebywał w Honolulu, wykładając historię sztuki na tamtejszym uniwersytecie. Jako człowiek, który podczas odbywania służby wojskowej musiał walczyć w Korei, wyznaje poglądy pacyfistyczne. Poza tym - niedalekie od lewicowych, lecz kojarzące się bardziej z chrześcijańskim liberalnym uniwersalizmem. Wypowiada je - poza gronem przyjaciół – jedynie pośrednio, przez symboliczne znaczenia swoich obrazów. Maluje je tylko po części z estetycznej pasji, także z nieukrywaną intencją moralizatorską. Zapytywany w tej kwestii, przyznaje ogólnie, że przekazuje obecnie wizje świata dość odmienne od tych, którymi żył kilkanaście lat temu.
Spróbujmy tę zmianę uchwycić i nazwać. Wydaje się bowiem, że podobnej ewolucji podlegał w tym czasie sposób patrzenia na świat ogromnej liczby ludzi w Europie i w Ameryce.
Kto z obrazami Lewisa Moore’a miał kontakt jeszcze w roku 1989, temu rzucał się w oczy ich optymizm, organizujący pozostałe ich treści i przesłania. Tworzyły go mnogość światła, uwaga skoncentrowana na rozwoju i ruchu, niezliczone przedmioty budzące myśl o dynamicznym parciu świata ku lepszemu. Radosna pochwała zwycięskiego ducha i przenikniętej nim materii, pean na cześć życia i przyrody, włącznie z erotyką i seksualnością. A wszystko - bez jakiejkolwiek aluzji do śmierci lub rozkładu, do upadku kultury lub moralnego zła. Niestety, większość obrazów uwodzących pięknem tego nastroju została zniszczona przez artystę w ostatnim czasie. Pewne, choć bardzo niedoskonałe, o nich pojęcie dają kompozycje „Marriage” z roku 1978 i „Dew Drop” z 1985. O tym, że nie zostały zlikwidowane, zadecydowała zapewne ich symbolika tyleż miłosna, co religijna.
Także w swych nowszych dziełach, jak „Ember Carpet” z roku 2001, Lewis Moore ulega pokusie stawiania światu efektownych pomników, i to nie bez aluzji do jego boskiej komponenty. Mimo to jest to świat raczej przerażający niż taki, w którym chciałoby się żyć. Nawet oko Opatrzności zdradza znamiona rozkładu, a symbole destrukcji w każdym kolejnym obrazie zajmują coraz więcej miejsca. Ruiny wielkich budowli, całych miast i bliżej nie określonych rozbitych cywilizacji stały się nieodłącznym tłem, albo raczej naturalnym środowiskiem przedmiotów i postaci malowanych w ostatnich latach. A trzeba dodać do tego wszędzie obecne, śledzące nas szeroko otwarte oczy. W niektórych wypadkach są to być może oczy zawsze czuwającego Boga. Gdzie indziej nie ma wątpliwości, że na każdym kroku - jak w obrazie „The Calf and Young Lion...” obserwują nas i podglądają drapieżne potwory.
Skojarzenia z lękami schizofreników ilustrowanymi przez Antoniego Kępińskiego są tu chyba niesprzeczne z intencją artysty. Znacznie jej bliższe są jednak nawiązania do zamierzeń Francesca Goyi w jego „Kaprysach”, stanowiących reakcję na kruchość idei oświeceniowych i na ciemnotę, która panowała w ówczesnej Hiszpanii. Z tym jednak zastrzeżeniem, że w obecnym profetyzmie Lewisa Moore’a chodzi nie tyle o sprzeciw wobec irracjonalizmu i zabobonu, co raczej o ogólną przestrogę przed nadchodzeniem epoki moralnie mrocznej i groźnej. Co równie ważne, dla lęku przed ponurą przyszłością nie stanowi przeciwwagi nadzieja. W połączeniu z symbolami wiary chrześcijańskiej reprezentują ją w nowszych obrazach elementy zieleni. Najczęściej w formie glonów lub porostów, kierują myśl ku odradzaniu się zniszczonego życia na Ziemi. Lecz niewiele wskazuje na to, że będzie to jeszcze życie gatunku ludzkiego - w sumie nadzieja, która nie cieszy.
Morał płynący z powyższej analizy, i z mnóstwa jej podobnych, nie jest budujący, ani prosty. To prawda, że wielu niezależnych i oryginalnych artystów, jak nasz tutaj przedstawiony „profetyczny realista’, uprawia swą twórczość pod surową kontrolą skrupulatnego sumienia. Z drugiej strony, jak okiem sięgnąć - wszędzie podobny pesymizm, a jeśli przykrywa go listek figowy nadziei - to niezbyt udatnie. Lecz być może idei filozoficznie nowych i na miarę nadchodzących czasów nie należy szukać w sztuce. Gdy się wreszcie gdzieś znajdą i zostaną nagłośnione, sztuka je powtórzy tysiąckrotnym echem. A swoją drogą, losy optymizmu po roku 1989 zasługują na uwagę. I na wyjaśnienia.
W Jedlni Letnisku, 27 sierpnia 2008
Kto z obrazami Lewisa Moore’a miał kontakt jeszcze w roku 1989, temu rzucał się w oczy ich optymizm, organizujący pozostałe ich treści i przesłania. Tworzyły go mnogość światła, uwaga skoncentrowana na rozwoju i ruchu, niezliczone przedmioty budzące myśl o dynamicznym parciu świata ku lepszemu. Radosna pochwała zwycięskiego ducha i przenikniętej nim materii, pean na cześć życia i przyrody, włącznie z erotyką i seksualnością. A wszystko - bez jakiejkolwiek aluzji do śmierci lub rozkładu, do upadku kultury lub moralnego zła. Niestety, większość obrazów uwodzących pięknem tego nastroju została zniszczona przez artystę w ostatnim czasie. Pewne, choć bardzo niedoskonałe, o nich pojęcie dają kompozycje „Marriage” z roku 1978 i „Dew Drop” z 1985. O tym, że nie zostały zlikwidowane, zadecydowała zapewne ich symbolika tyleż miłosna, co religijna.

Marriage, 1978

Dew Drop, 1985

Ember Carpet, 2001
Także w swych nowszych dziełach, jak „Ember Carpet” z roku 2001, Lewis Moore ulega pokusie stawiania światu efektownych pomników, i to nie bez aluzji do jego boskiej komponenty. Mimo to jest to świat raczej przerażający niż taki, w którym chciałoby się żyć. Nawet oko Opatrzności zdradza znamiona rozkładu, a symbole destrukcji w każdym kolejnym obrazie zajmują coraz więcej miejsca. Ruiny wielkich budowli, całych miast i bliżej nie określonych rozbitych cywilizacji stały się nieodłącznym tłem, albo raczej naturalnym środowiskiem przedmiotów i postaci malowanych w ostatnich latach. A trzeba dodać do tego wszędzie obecne, śledzące nas szeroko otwarte oczy. W niektórych wypadkach są to być może oczy zawsze czuwającego Boga. Gdzie indziej nie ma wątpliwości, że na każdym kroku - jak w obrazie „The Calf and Young Lion...” obserwują nas i podglądają drapieżne potwory.

The Calf and Young Lion Shall Grow Up Together, 2003
Skojarzenia z lękami schizofreników ilustrowanymi przez Antoniego Kępińskiego są tu chyba niesprzeczne z intencją artysty. Znacznie jej bliższe są jednak nawiązania do zamierzeń Francesca Goyi w jego „Kaprysach”, stanowiących reakcję na kruchość idei oświeceniowych i na ciemnotę, która panowała w ówczesnej Hiszpanii. Z tym jednak zastrzeżeniem, że w obecnym profetyzmie Lewisa Moore’a chodzi nie tyle o sprzeciw wobec irracjonalizmu i zabobonu, co raczej o ogólną przestrogę przed nadchodzeniem epoki moralnie mrocznej i groźnej. Co równie ważne, dla lęku przed ponurą przyszłością nie stanowi przeciwwagi nadzieja. W połączeniu z symbolami wiary chrześcijańskiej reprezentują ją w nowszych obrazach elementy zieleni. Najczęściej w formie glonów lub porostów, kierują myśl ku odradzaniu się zniszczonego życia na Ziemi. Lecz niewiele wskazuje na to, że będzie to jeszcze życie gatunku ludzkiego - w sumie nadzieja, która nie cieszy.
Morał płynący z powyższej analizy, i z mnóstwa jej podobnych, nie jest budujący, ani prosty. To prawda, że wielu niezależnych i oryginalnych artystów, jak nasz tutaj przedstawiony „profetyczny realista’, uprawia swą twórczość pod surową kontrolą skrupulatnego sumienia. Z drugiej strony, jak okiem sięgnąć - wszędzie podobny pesymizm, a jeśli przykrywa go listek figowy nadziei - to niezbyt udatnie. Lecz być może idei filozoficznie nowych i na miarę nadchodzących czasów nie należy szukać w sztuce. Gdy się wreszcie gdzieś znajdą i zostaną nagłośnione, sztuka je powtórzy tysiąckrotnym echem. A swoją drogą, losy optymizmu po roku 1989 zasługują na uwagę. I na wyjaśnienia.
W Jedlni Letnisku, 27 sierpnia 2008