(Komentarz Demokratesa: lewicowe poglądy wyrażające się w publikacjach nie zastąpią naprawczych działań; poniższy tekst zachęca do dyskusji na temat ich celów, motywów i skuteczności)
W dużych miastach coraz częściej pojawiają się oddolne ruchy stawiające sobie za cel modyfikację otaczającej nas miejskiej przestrzeni, poprawę jakości życia czy ochronę zabytków albo zieleni. Czy jest to oddolna aktywność zmierzająca do włączenia mieszkańców w zarządzanie miastem i rzeczywista szansa przedefiniowania panujących stosunków, czy ekspozytura sytej klasy średniej walczącej o ławkę bez kloszarda na zamkniętym osiedlu?
W dużych miastach coraz częściej pojawiają się oddolne ruchy stawiające sobie za cel modyfikację otaczającej nas miejskiej przestrzeni, poprawę jakości życia czy ochronę zabytków albo zieleni. Czy jest to oddolna aktywność zmierzająca do włączenia mieszkańców w zarządzanie miastem i rzeczywista szansa przedefiniowania panujących stosunków, czy ekspozytura sytej klasy średniej walczącej o ławkę bez kloszarda na zamkniętym osiedlu?
Ich działalność przybiera różne formy, trudno więc mówić tu o jakimś wspólnym horyzoncie celów. Jednak nawet pobieżne przyjrzenie się tym aktywnościom wskazuje na pewną wspólnotę wartości, jakie nimi kierują. Zdaje się, że mieszkańcy miasta powoli przestają być obojętni na poczynania władz i swoje otocznie. Podobne grupy pojawiły się na Śląsku (katowickie Stowarzyszenie Nowe Miasto), w Warszawie (Forum Rozwoju Warszawy), a w Łodzi najlepiej mi znana (ze zrozumiałych względów - sam jestem łodzianinem) Grupa Pewnych Osób. Działania, które podejmują, są bardzo różne - poczynając od happeningów zmierzających do usunięcia szpecących ulicę plastikowych toalet, poprzez kampanie na rzecz uporządkowania mebli miejskich, zachęcanie do lepszego dbania o zieleń miejską po włączanie się w debaty na temat nowych inwestycji.
Czasem są to działania dosyć klasyczne - nacisk na urzędników, zabieranie głosu w sporach z developerami, czasem zaś przybierają bardziej anarchiczną formę - jak krakowska akcja Łukasza Rotha, który w bardzo namacalny sposób - wałkiem z farbą - piętnował pojazdy nieprzepisowo zaparkowane na chodniku. Wszystkie jednak łączy dążenie do uporządkowania miejskiej przestrzeni, ukrócenia samowoli developerów, ale i mieszkańców, chęć zapanowania nad niekontrolowanymi zmianami ładu przestrzennego i wizualnego.
Podobne akcje są coraz częstsze, a ich uczestnicy stali się ulubieńcami mediów, choćby lokalnych odnóg „Gazety Wyborczej”, które widzą w nich alternatywę dla urzędniczej niekompetencji i marazmu, tyranii inwestorów i wszechobecnego niedbalstwa i brzydoty. (Co do tego, że w polskich miastach jest, niestety, brzydko, chyba wszyscy się zgodzimy). Słowem przedstawia się je jako autentyczny obywatelski głos, powiew alternatywnego i ożywczego spojrzenia na miasto. Jak jednak krytyczne oko powinno je traktować? Czy jest to rzeczywisty oddolny protest, szansa na włączenie mieszkańców w procesy zarządzenia miastem i uczynienia go bardziej demokratycznym? Może jest jednak inaczej?
Tak zdaje się sugerować Krzysztof Nawratek rozpoczętej na swoim blogu dyskusji na temat „Jednak lewicowej rewolucji nie będzie. Nie z tej mąki”. Ruchy te są według niego po prostu wykwitem rosnącej „klasowej świadomości młodej polskiej klasy średniej”, tak naprawdę nieco przyczajoną ekspozyturą interesów wielkiego kapitału, który chce zawładnąć miejską przestrzenią (a raczej już nią włada).
Pisze Nawratek:
Bardzo często wspierają oni dużych inwestorów, (…) są generalnie zwolennikami gentryfikacji - usuwania „menelów” z dzielnic które uznają za ważne i istotne dla rozwoju miasta. Zdecydowana większość jest zdeklarowanymi wolnorynkowcami - w „korwinistycznym” wydaniu. (…) Nie ma w ich retoryce miejsca na reformy społeczne, na bezrobotnych, bezdomnych, biednych - no chyba, że mówią o „elementach” jakie z miasta należy usuwać.
Zaiste, perspektywa niezbyt zachęcająca, zwłaszcza, że owi aktywni „miejscy profesjonaliści” (a jednak odtrąbione odejście yuppies było przedwczesne…) dopiero szykują się do przejęcia sterów polskich miast - na razie sadzą drzewka na klombach, ale już niedługo wejdą do magistratów, „wykopią w końcu starych przedstawicieli komunistyczno-solidarnościowo-kościelnego establishmentu, który rządzi polskimi miastami od dawna” i zaczną swoje profesjonalne zarządzanie. A „neoliberalna kontrrewolucja” ciągle przed nami. Szczerze mówiąc, nie pokrzepiła mnie ta diagnoza; myślałem, że gorzej już nie będzie.
Niestety, w wielu punktach trudno się nie zgodzić z Nawratkiem. Jako że mój poprzedni tekst o walce o miejską przestrzeń i łódzkie zabytki jego zdaniem „trudno uznać za lewicowy”, mój głos również został pośrednio wpisany w chór niestanowiący realnej alternatywy dla hegemonicznych sił developerskiego kapitalizmu. Zaprawdę, niewątpliwie przyswoiłem i zinternalizowałem głęboko wartości klasy średniej, z której jako żywo się wywodzę. Jestem wielkomiejskim studentem, który mimo powracającej tęsknoty za prawdziwym doświadczeniem ma zbyt dużo do stracenia, by podjąć prawdziwy miejski bunt i palić samochody na przedmieściach. Swoją świadomość klasową przekroczyć jest niezwykle trudno, a wzniesienie się ponad swoje interesy jawi się prawie niemożliwym. Mimo to jednak również widzę ową skazę na świeżym jak zadbany trawnik wizerunku miejskich aktywistów.
Na pewno w dużej części jest to protest o estetycznym charakterze. Walczy się o kwiatki w klombach, ławki na placyku przed blokiem, ograniczenie pstrokatych reklam, nieparkowanie na trawnikach i zachowanie historycznej tkanki miasta. Na pewno nie zawsze jest w tym horyzont szerszej zmiany społecznej, krytyka zmierzająca do przedefiniowania stosunków władzy czy choćby troska o wykluczonych mieszkańców. Często pojawia się bezkrytyczna afirmacja dla nowych inwestycji, a nawet mniej lub bardziej jawne dążenie do gentryfikacji i usunięcia zbędnych mieszkańców z widoku w wypacykowanym centrum. To wszystko powinniśmy dokładnie prześwietlić, i nie ustawać w sprzeciwie. Często są to rzeczywiście postulaty nie tylko nie lewicowe, ale złowrogie w swym estetyzującym elitaryzmie. Ale z całą świadomością tego bagażu, z zamiarem walki o zmianę takiego myślenia - również wśród owych aktywistów miejskich, którzy wydają się czasem dosyć bezkrytycznie przyjmować liberalne banały, można też dostrzec jaśniejszą stronę.
Kwiatki na klombach i ławki na skwerku to prawo do publicznej przestrzeni, w której można bezinteresownie i darmowo spędzić czas. Ograniczenie wszechobecnych reklam to percepcyjny spokój i wolność od nachalności kapitalistycznych obrazów, ale też, dla wielu, po prostu niezasłonięty widok z okna. Wolne od samochodów trawniki to pierwszy akt sztuki o miastach bez spalin i hałasu, niezdominowanych przez kierowców SUV-ów z przedmieść. Walka o zachowanie historycznych zespołów urbanistycznych i zabytków to walka o pewne dobro wspólne, wznoszące się ponad interes inwestora i kamienicznika - zabytkowa tkanka, nawet wykorzystana komercyjnie, stanowi o charakterze i klimacie miasta, z którego korzystają wszyscy mieszkańcy. Może już dla mnie za późno, ale jakkolwiek bym próbował przekroczyć swoje uwikłania, to wydaje mi się, że na skalę miejskiej wspólnoty są to wartości w miarę uniwersalne.
Jest też argument pragmatyczny. Walka o język, którym opisujemy rzeczywistość, trwa. Zestaw ostatecznych wartości, kategorie w jakich je wyrażamy, nasze nadzieje i marzenia nie zmieniają się od razu. Nie możemy czekać, bo tracimy pola - zabytki padają, malle powstają, płoty osiedli zamkniętych rosną. Tymczasem teraz lewicowe argumenty w urzędach trafiają w próżnię: inwestycje dalej są fetyszem, a wzrost totemem. Dlatego walka o miasto musi być prowadzona na wielu poziomach. Z jednej strony jest to staranie się o zmianę panujących reguł gry, tak by lewicowe racje nie były wykluczane z publicznego porządku obrad jako nieracjonalne czy nienormalne. Ale zanim zmienimy grę, w którą gramy, musimy też usiąść do stolika ze starą planszą, bo potem skończą się żetony. Debatę o miasto musimy toczyć częściowo na panujących zasadach, wpisywać się w toczone spory i argumentować tak, by trafić również do tych po przeciwnej stronie.
Musimy więc odwoływać się do zespołu nieproblematyzowanych (na razie) wartości i celów. Dlatego walka o zabytki to również zachowanie tradycji (akcent konserwatywny), możliwość przyciągnięcia inwestorów (może niekoniecznie przemysłowej peklowni mięsa, ale zawsze - akcent kapitalistyczny), lepsza jakość życia, atrakcyjniejsze tereny i wyższe ceny nieruchomości (liberalno-rynkowy). Jest zapewne w tym nuta świadomości cynicznej, ale z drugiej strony też świadomość warunków, w jakich się działa - zarówno na płaszczyźnie argumentacji, jak i gospodarczej rzeczywistości. Na razie sensowny biznes może być czynnikiem sprzyjającym zrównoważonemu rozwojowi i polepszeniu jakości życia.
Ruchy miejskie podejmują też działania, które bezpośrednio skierowane są do społecznie wykluczonych. Grupa Pewnych Osób podjęła rewelacyjną akcję „Lipowa od nowa” zmierzającą do aktywizacji i integracji mieszkańców łódzkiej ulicy Lipowej, która na pewno nie jest zbiorem domków klasy średniej. Jeden z łódzkich aktywistów, związany z łódzkim klubem Krytyki Politycznej, od jakiegoś czasu wściekle uprawia roślinną partyzantkę, sadząc w różnych miejscach kwiaty - od podwórek zdegenerowanej społecznie i infrastrukturalnie ulicy Wschodniej, gdzie również włączają się w to mieszkańcy, a sam pomysł wyszedł po części od miejscowych dzieci, po niedawne sadzenie kwiatów w klombach na placu Wolności (razem z GPO).
To wszystko są kroki, na razie drobne, zmierzające do włączenia tych ludzi w społeczny obieg, dania im języka w walce o swoje prawo do godnego życia w miejskiej wspólnocie. To się nie stanie od razu, ale wykluczeni na razie nie mówią. Trudno obwiniać o to „młodych profesjonalistów”, którzy starają się podług swoich pomysłów i możliwości to zmienić - a nie jest to zadanie łatwe. W różnych miejscach podejmowane są próby szerszego włączenie mieszkańców w procesy decyzyjne w mieście, czy to za pomocą sondażu deliberacyjnego, czy innych metod „inkluzji interesariuszy” (warszawska Praga, łódzki Księży Młyn). Zgoda, są to metody oparte o racjonalne argumentowanie w sferze publicznej à la Habermas i zmierzają raczej do włączenia wykluczonych w istniejący obieg niż przedefiniowania tego obiegu, ale wydaje się, że dobre i to. Jest to krok naprzód w stosunku do centralnego zarządzania przez mało kompetentne władze miejskie pozostające w niejasnych powiązaniach z biznesem, nawet jeśli niezależne, to całkowicie bezwolne wobec kapitalistycznego paradygmatu miejskiego rozwoju.
Każdy ma taką rewolucję, na jaką zasługuje. Dlatego, mimo wszystkich zastrzeżeń, jestem przekonany, że miejskie ruchy społeczne to jednak jaskółka demokratyzującej zarządzanie miastem wiosny. Jeśli tylko nie obiorą najgorszego z możliwych, „neoliberalno-kontrrewolucyjnego” kierunku, i nie zajmą się tylko tropieniem narożnych handlarzy, są też formą aktywizacji i włączenia mieszkańców, z czasem może nie tylko tych z klasy średniej.
PS W Łodzi w obliczu bezprecedensowego wyniszczania zabytkowej tkanki miejskiej utworzyła się osobliwa koalicja (Ruch Społeczny - Szacunek dla Łodzi) zrzeszająca przeróżne organizacje i środowiska, profesjonalne i obywatelskie, które pewnie nigdy by się nie spotkały. Tymczasem, ścierając się ze sobą, motywowane różnymi interesami, działają we wspólnej sprawie. Czy nie jest to zalążek demokratycznej inkluzji równych postaw i choć lokalna namiastka pluralizmu (na razie wśród miejskiej klasy średniej)? W najbliższym czasie odbędzie się specjalna sesja z udziałem łódzkich władz lokalnych, organizowana przez łódzkich radnych i Ruch, mająca na celu uświadomienie wagi problemu. Coś się jednak zaczyna…
Czasem są to działania dosyć klasyczne - nacisk na urzędników, zabieranie głosu w sporach z developerami, czasem zaś przybierają bardziej anarchiczną formę - jak krakowska akcja Łukasza Rotha, który w bardzo namacalny sposób - wałkiem z farbą - piętnował pojazdy nieprzepisowo zaparkowane na chodniku. Wszystkie jednak łączy dążenie do uporządkowania miejskiej przestrzeni, ukrócenia samowoli developerów, ale i mieszkańców, chęć zapanowania nad niekontrolowanymi zmianami ładu przestrzennego i wizualnego.
Podobne akcje są coraz częstsze, a ich uczestnicy stali się ulubieńcami mediów, choćby lokalnych odnóg „Gazety Wyborczej”, które widzą w nich alternatywę dla urzędniczej niekompetencji i marazmu, tyranii inwestorów i wszechobecnego niedbalstwa i brzydoty. (Co do tego, że w polskich miastach jest, niestety, brzydko, chyba wszyscy się zgodzimy). Słowem przedstawia się je jako autentyczny obywatelski głos, powiew alternatywnego i ożywczego spojrzenia na miasto. Jak jednak krytyczne oko powinno je traktować? Czy jest to rzeczywisty oddolny protest, szansa na włączenie mieszkańców w procesy zarządzenia miastem i uczynienia go bardziej demokratycznym? Może jest jednak inaczej?
Tak zdaje się sugerować Krzysztof Nawratek rozpoczętej na swoim blogu dyskusji na temat „Jednak lewicowej rewolucji nie będzie. Nie z tej mąki”. Ruchy te są według niego po prostu wykwitem rosnącej „klasowej świadomości młodej polskiej klasy średniej”, tak naprawdę nieco przyczajoną ekspozyturą interesów wielkiego kapitału, który chce zawładnąć miejską przestrzenią (a raczej już nią włada).
Pisze Nawratek:
Bardzo często wspierają oni dużych inwestorów, (…) są generalnie zwolennikami gentryfikacji - usuwania „menelów” z dzielnic które uznają za ważne i istotne dla rozwoju miasta. Zdecydowana większość jest zdeklarowanymi wolnorynkowcami - w „korwinistycznym” wydaniu. (…) Nie ma w ich retoryce miejsca na reformy społeczne, na bezrobotnych, bezdomnych, biednych - no chyba, że mówią o „elementach” jakie z miasta należy usuwać.
Zaiste, perspektywa niezbyt zachęcająca, zwłaszcza, że owi aktywni „miejscy profesjonaliści” (a jednak odtrąbione odejście yuppies było przedwczesne…) dopiero szykują się do przejęcia sterów polskich miast - na razie sadzą drzewka na klombach, ale już niedługo wejdą do magistratów, „wykopią w końcu starych przedstawicieli komunistyczno-solidarnościowo-kościelnego establishmentu, który rządzi polskimi miastami od dawna” i zaczną swoje profesjonalne zarządzanie. A „neoliberalna kontrrewolucja” ciągle przed nami. Szczerze mówiąc, nie pokrzepiła mnie ta diagnoza; myślałem, że gorzej już nie będzie.
Niestety, w wielu punktach trudno się nie zgodzić z Nawratkiem. Jako że mój poprzedni tekst o walce o miejską przestrzeń i łódzkie zabytki jego zdaniem „trudno uznać za lewicowy”, mój głos również został pośrednio wpisany w chór niestanowiący realnej alternatywy dla hegemonicznych sił developerskiego kapitalizmu. Zaprawdę, niewątpliwie przyswoiłem i zinternalizowałem głęboko wartości klasy średniej, z której jako żywo się wywodzę. Jestem wielkomiejskim studentem, który mimo powracającej tęsknoty za prawdziwym doświadczeniem ma zbyt dużo do stracenia, by podjąć prawdziwy miejski bunt i palić samochody na przedmieściach. Swoją świadomość klasową przekroczyć jest niezwykle trudno, a wzniesienie się ponad swoje interesy jawi się prawie niemożliwym. Mimo to jednak również widzę ową skazę na świeżym jak zadbany trawnik wizerunku miejskich aktywistów.
Na pewno w dużej części jest to protest o estetycznym charakterze. Walczy się o kwiatki w klombach, ławki na placyku przed blokiem, ograniczenie pstrokatych reklam, nieparkowanie na trawnikach i zachowanie historycznej tkanki miasta. Na pewno nie zawsze jest w tym horyzont szerszej zmiany społecznej, krytyka zmierzająca do przedefiniowania stosunków władzy czy choćby troska o wykluczonych mieszkańców. Często pojawia się bezkrytyczna afirmacja dla nowych inwestycji, a nawet mniej lub bardziej jawne dążenie do gentryfikacji i usunięcia zbędnych mieszkańców z widoku w wypacykowanym centrum. To wszystko powinniśmy dokładnie prześwietlić, i nie ustawać w sprzeciwie. Często są to rzeczywiście postulaty nie tylko nie lewicowe, ale złowrogie w swym estetyzującym elitaryzmie. Ale z całą świadomością tego bagażu, z zamiarem walki o zmianę takiego myślenia - również wśród owych aktywistów miejskich, którzy wydają się czasem dosyć bezkrytycznie przyjmować liberalne banały, można też dostrzec jaśniejszą stronę.
Kwiatki na klombach i ławki na skwerku to prawo do publicznej przestrzeni, w której można bezinteresownie i darmowo spędzić czas. Ograniczenie wszechobecnych reklam to percepcyjny spokój i wolność od nachalności kapitalistycznych obrazów, ale też, dla wielu, po prostu niezasłonięty widok z okna. Wolne od samochodów trawniki to pierwszy akt sztuki o miastach bez spalin i hałasu, niezdominowanych przez kierowców SUV-ów z przedmieść. Walka o zachowanie historycznych zespołów urbanistycznych i zabytków to walka o pewne dobro wspólne, wznoszące się ponad interes inwestora i kamienicznika - zabytkowa tkanka, nawet wykorzystana komercyjnie, stanowi o charakterze i klimacie miasta, z którego korzystają wszyscy mieszkańcy. Może już dla mnie za późno, ale jakkolwiek bym próbował przekroczyć swoje uwikłania, to wydaje mi się, że na skalę miejskiej wspólnoty są to wartości w miarę uniwersalne.
Jest też argument pragmatyczny. Walka o język, którym opisujemy rzeczywistość, trwa. Zestaw ostatecznych wartości, kategorie w jakich je wyrażamy, nasze nadzieje i marzenia nie zmieniają się od razu. Nie możemy czekać, bo tracimy pola - zabytki padają, malle powstają, płoty osiedli zamkniętych rosną. Tymczasem teraz lewicowe argumenty w urzędach trafiają w próżnię: inwestycje dalej są fetyszem, a wzrost totemem. Dlatego walka o miasto musi być prowadzona na wielu poziomach. Z jednej strony jest to staranie się o zmianę panujących reguł gry, tak by lewicowe racje nie były wykluczane z publicznego porządku obrad jako nieracjonalne czy nienormalne. Ale zanim zmienimy grę, w którą gramy, musimy też usiąść do stolika ze starą planszą, bo potem skończą się żetony. Debatę o miasto musimy toczyć częściowo na panujących zasadach, wpisywać się w toczone spory i argumentować tak, by trafić również do tych po przeciwnej stronie.
Musimy więc odwoływać się do zespołu nieproblematyzowanych (na razie) wartości i celów. Dlatego walka o zabytki to również zachowanie tradycji (akcent konserwatywny), możliwość przyciągnięcia inwestorów (może niekoniecznie przemysłowej peklowni mięsa, ale zawsze - akcent kapitalistyczny), lepsza jakość życia, atrakcyjniejsze tereny i wyższe ceny nieruchomości (liberalno-rynkowy). Jest zapewne w tym nuta świadomości cynicznej, ale z drugiej strony też świadomość warunków, w jakich się działa - zarówno na płaszczyźnie argumentacji, jak i gospodarczej rzeczywistości. Na razie sensowny biznes może być czynnikiem sprzyjającym zrównoważonemu rozwojowi i polepszeniu jakości życia.
Ruchy miejskie podejmują też działania, które bezpośrednio skierowane są do społecznie wykluczonych. Grupa Pewnych Osób podjęła rewelacyjną akcję „Lipowa od nowa” zmierzającą do aktywizacji i integracji mieszkańców łódzkiej ulicy Lipowej, która na pewno nie jest zbiorem domków klasy średniej. Jeden z łódzkich aktywistów, związany z łódzkim klubem Krytyki Politycznej, od jakiegoś czasu wściekle uprawia roślinną partyzantkę, sadząc w różnych miejscach kwiaty - od podwórek zdegenerowanej społecznie i infrastrukturalnie ulicy Wschodniej, gdzie również włączają się w to mieszkańcy, a sam pomysł wyszedł po części od miejscowych dzieci, po niedawne sadzenie kwiatów w klombach na placu Wolności (razem z GPO).
To wszystko są kroki, na razie drobne, zmierzające do włączenia tych ludzi w społeczny obieg, dania im języka w walce o swoje prawo do godnego życia w miejskiej wspólnocie. To się nie stanie od razu, ale wykluczeni na razie nie mówią. Trudno obwiniać o to „młodych profesjonalistów”, którzy starają się podług swoich pomysłów i możliwości to zmienić - a nie jest to zadanie łatwe. W różnych miejscach podejmowane są próby szerszego włączenie mieszkańców w procesy decyzyjne w mieście, czy to za pomocą sondażu deliberacyjnego, czy innych metod „inkluzji interesariuszy” (warszawska Praga, łódzki Księży Młyn). Zgoda, są to metody oparte o racjonalne argumentowanie w sferze publicznej à la Habermas i zmierzają raczej do włączenia wykluczonych w istniejący obieg niż przedefiniowania tego obiegu, ale wydaje się, że dobre i to. Jest to krok naprzód w stosunku do centralnego zarządzania przez mało kompetentne władze miejskie pozostające w niejasnych powiązaniach z biznesem, nawet jeśli niezależne, to całkowicie bezwolne wobec kapitalistycznego paradygmatu miejskiego rozwoju.
Każdy ma taką rewolucję, na jaką zasługuje. Dlatego, mimo wszystkich zastrzeżeń, jestem przekonany, że miejskie ruchy społeczne to jednak jaskółka demokratyzującej zarządzanie miastem wiosny. Jeśli tylko nie obiorą najgorszego z możliwych, „neoliberalno-kontrrewolucyjnego” kierunku, i nie zajmą się tylko tropieniem narożnych handlarzy, są też formą aktywizacji i włączenia mieszkańców, z czasem może nie tylko tych z klasy średniej.
PS W Łodzi w obliczu bezprecedensowego wyniszczania zabytkowej tkanki miejskiej utworzyła się osobliwa koalicja (Ruch Społeczny - Szacunek dla Łodzi) zrzeszająca przeróżne organizacje i środowiska, profesjonalne i obywatelskie, które pewnie nigdy by się nie spotkały. Tymczasem, ścierając się ze sobą, motywowane różnymi interesami, działają we wspólnej sprawie. Czy nie jest to zalążek demokratycznej inkluzji równych postaw i choć lokalna namiastka pluralizmu (na razie wśród miejskiej klasy średniej)? W najbliższym czasie odbędzie się specjalna sesja z udziałem łódzkich władz lokalnych, organizowana przez łódzkich radnych i Ruch, mająca na celu uświadomienie wagi problemu. Coś się jednak zaczyna…
Zródło: Krytyka Polityczna